Tour de Warsaw: Prolog – Nigdy Więcej

Kolarstwo to dla mnie wspaniała przygoda. Jest to piękny sport, który pozwala poznać swoje granice, spotkać nowych ludzi i zawiązać przyjaźnie. To także doskonały sposób na przepalanie pieniędzy, a także upodlenie się fizyczne. Zwłaszcza łatwo upodlić się, gdy bierze się udział w wydarzeniach takich jak Tour de Warsaw: Prolog. W tym roku postanowiłem wziąć udział w tym nietypowym wyścigu. Wraz z siedmioma kolegami z Kolarskiej Grupy Białołęckiej zawiązaliśmy zespół i stanęliśmy na starcie. I ten wpis, to właśnie historia naszej jazdy. Dalekiej od zwycięstwa, ale takiej, która na długo pozostanie w naszej pamięci. I której nigdy więcej nie powtórzę. Ale o tym za chwilę.

Prolog do Tour de Warsaw

Do tej pory Tour de Warsaw odbywał się raz w sezonie. Nieregularnie, bo dopiero w zeszłym roku powrócił po kilkuletniej przerwie. A w tym roku organizatorzy, na czele z Michałem Bodkiem, przygotowali aż dwie imprezy. Prolog oraz wyścig właściwy. Aczkolwiek trudno mi umysłem objąć nazwanie dystansu mającego 190,6 km prologiem. Zasadniczo, to chyba prolog w świecie kolarskim to raczej do 10 kilometrów długości. Często używa się tego w Tour de France, żeby dodać jeden dzień do czasu trwania wydarzenia. Ale 190,6 kilometrowy prolog? Trochę przesada. 

Ale mówiąc już całkiem poważnie, bo dystans też jest całkiem poważny. Bardzo spodobał mi się ten dystans. Idealny by sprawdzić swój organizm przed 300 kilometrowym wyścigiem właściwym, który odbędzie się w lipcu, i wystarczający by znienawidzić i po tysiąckroć przekląć wybór swojego hobby. Nie zmienia to faktu, że na każdym kilometrze bawiłem się przednio. Dlaczego? Bo spędziłem kilka dobrych godzin z kumplami robiąc to, co lubię. Rzadko kiedy mam okazję spędzić na rowerze w jednym rzucie niemal 7 godzin. Prolog do Tour de Warsaw dał mi taką możliwość.

Jak do tego doszło?

No dobra, ale jak doszło do tego, że stanąłem na starcie wyścigu. No cóż, wszystko zaczęło się już w zeszłym roku. Część mojego zespołu wzięła udział w lipcowym Tour de Warsaw. Trochę im pozazdrościłem i chciałem samemu się sprawdzić na trasie wyścigu. Na szczęście nie musiałem czekać aż do lipca tego roku, bo okazja nadarzyła się już teraz – w maju. Na początku marca, zaraz po informacji na temat tego, że prolog się odbędzie rozpocząłem zbieranie drużyny. Drużyny, której jedynym celem miało być przejechanie trasy. Ostatecznie skład zespołu zamknęliśmy na tydzień przed imprezą. Udało się zebrać całą ośmioosobową ekipę, która miała jeden cel – przejechać trasę wyścigu. I jeśli się uda, nie być ostatnią.

Wyścig właściwy

Żeby specjalnie nie przedłużać i pisać o jakichś turbo specjalistycznych przygotowaniach (których w ogóle nie było – realizowałem po prostu treningi zlecone mi w AiTrainer) przejdźmy płynnie do 8 maja. Dlaczego? Bo wtedy stanąłem wraz z kumplami na starcie Tour de Warsaw: Prolog. 

Ostatecznie jako Kolarska Grupa Białołęcka wystawiliśmy dwa zespoły – jeden nastawiony na wynik i jeden, byle tylko przejechać dystans. Ja byłem w tym drugim, o czym wspominałem wyżej. Poszczególne zespoły, a było ich 34 startowały o różnych – ustalonych wcześniej – godzinach. I w jednym z dwóch kierunków – wschodnim lub zachodnim. Nam przypadł kierunek wschodni. O tyle przyjemny, że od lotnego startu do domu miałem niecałe 5 kilometrów. Miło czasami jest wystartować niedaleko siebie, bez potrzeby dojeżdżania gdzieś daleko. 

No dobra, to przejdźmy do godziny 9.23, bo o tej startowaliśmy. W ogóle start był świetnie zorganizowany – rzadko kiedy ma się okazję jechać obok prawdziwego bicykla. A Michał Bodek, główny organizator Tour de Warsaw, dogadał się z Warszawskim Towarzystwem Cyklistów i załatwił start w takim właśnie towarzystwie. Ogólnie wielki szacunek dla Pawła, bo według mnie jazda na czymś takim jest dużo trudniejsza, a ciągłe wsiadanie i zsiadanie (co 5 minut!) z takiego roweru może wejść w nogi.

Pierwsze dwadzieścia kilometrów to luzik – po co się zażynać dojeżdżając na miejsce startu. Z resztą nawet jakbyśmy chcieli to nie dałoby rady jechać szybciej – złapaliśmy chyba wszystkie możliwe czerwone światła. Niech świadectwem tego będzie, że 21 km jechaliśmy niemal godzinę. Średnia wyszła 21,3 km/h, z mocą średnią 98 watów i tętnem 134 uderzeń. Także regeneracja i pogaduchy godne najlepszego Coffee Ride’a dla emerytów.

Przyszedł czas na lotny start Tour de Warsaw

Szybkie siku tuż przed startem (póki nie liczą czasu!) i można przekraczać linię. Wola Aleksandra wita nas pięknie wypisanymi literami oznaczającymi start i metę jednocześnie. Plan na początku był prostu – krótkie zmiany, maksymalnie po 3 kilometry – tak żeby każdy popracował, a potem zdążył sobie odpocząć. Plan piękny i z tego, co zauważyłem, to większość drużyn miała bardzo podobny. Inną kwestią było przyjęcie określonej prędkości na całym dystansie. 

Założenie mieliśmy, żeby całość ukończyć z prędkością rzędu 30km/h. Dlatego od początku staraliśmy się utrzymać 35 km/h, jednak już przy PKP Michałów-Grabina musieliśmy nieco zwolnić przez wszechobecne dziury. Pojawił się też nieco inny problem – za często zdarzały nam się dziury w grupie i jazda każdy sobie niż jak prawdziwa grupa podczas drużynowej jazdy na czas. No dobra, ale to był dopiero 10 kilometr trasy, także trochę kilometrów nam zostało na naprawienie tego elementu. 

Dojeżdżając do Tamy w Dębe pojawił się jednak zupełnie inny problem, czyli nierówny poziom grupy. Niby ten “podjazd” nie jest jakoś specjalnie wymagający. Według Stravy to tylko 600 metrów ze średnim nachyleniem 4,2%, dające niesamowite 26 metrów przewyższenia. Jak na warunki Mazowsza prawdziwe szaleństwo, jednak narzucone przez nas tempo okazało się trochę za wysokie dla jednego z kolegów. Zagotował się delikatnie i niemal przestał jechać. W konsekwencji musieliśmy zwolnić i czekać na niego. Udało się nam ostatecznie dociągnąć go do grupy, ale lekkie hopki w okolicach Popowa znowu dały mu się we znaki. Niemal chciał się wycofać, ale po krótkiej rozmowie udało nam się go schować w środku grupki żeby odpoczął. Doprowadziliśmy go do pierwszej sekcji z piekła.

Szutry… a raczej ruchome piaski

No dobra, organizatorzy powiedzieli, że będą szutry. No to się nastawiłem psychicznie na szutry. Ale nie byłem przygotowany na piasek. Zaraz za Żabiczynem dojechaliśmy do pierwsze sekcji szutrowej. 

Jej przejechanie zajęło mi 6.02 minuty. A segment miał tylko kilometr. No dobra, gdybym się nie zatrzymał żeby nie obejrzeć się, co się dzieje z pozostałymi kolegami to przejechałbym szybciej. Zaraz po wyjeździe z tego segmentu wraz z Krzyśkami zatrzymałem się żeby porozmawiać o tym, co robimy – głównie z Pawłem, który ewidentnie spowalniał grupę. Ideą drużyny było, że nie zostawiamy nikogo za sobą. Na szczęście nasz problem został rozwiązany przez samego zainteresowanego, który powiedział, żebyśmy jechali bez niego. Dlatego w dalszą drogę ruszyliśmy już w siódemkę. 

Na tym segmencie wyprzedziły nas także trzy drużyny. Na Osi, CCC oraz Kontrolerzy. Wszystkie startowały za nami, ale przez nasze przygody dojechały nas bez problemu. Nie dziwiło to w przypadku dwóch pierwszych. Zaskoczeniem było ta trzecia. 

Dlatego kiedy w końcu pozbieraliśmy się po przygodzie na szutrach ruszyliśmy w pościg. Złożyło się to na moją zmianę, dlatego zgodnie z zakazem UCI położyłem się na kierownicy w pozycji TT i jechałem utrzymując możliwie najniższą moc przy możliwie najwyższej prędkości. Ostatecznie po kilku minutach pościgu dojechaliśmy ich i przegoniliśmy, a ja zszedłem ze zmiany by trochę odpocząć. Ogólnie z tym zespołem to kilka razy się spotykaliśmy na trasie, wiedząc, że będziemy bezpośrednio ze sobą rywalizować.

Problemy z nawigacją na trasie Tour de Warsaw

Wiecie jaki był jeszcze jeden z naszych problemów? Nawigacja rowerowa, a mianowicie Garminy. Jakimś sposobem kilkukrotnie zdarzyło się, że osoby posiadające te komputerki chciały jechać przeciwnie do tego, jak prowadziło mnie i jednego z trzech Krzyśków Wahoo. Pierwszą taką sytuację mieliśmy tuż przed ostrym startem, drugą tuż przed pierwszą sekcją szutrową. 

Dlaczego o tym piszę? Bo istotny jest zapis regulaminu Tour de Warsaw, który mówił, że po zjeździe z trasy należy wrócić do punktu, w którym to nastąpiło i jazda po właściwym śladzie. Inaczej nie będzie się sklasyfikowanym. Gdybyśmy pojechali według wskazań Garmina, to musielibyśmy nadrobić drogi. Dopiero po pewnym czasie doszliśmy do wniosku, że mogło to być spowodowane ustawieniem sprzętu, który chciał ominąć elementy szutru. Na dyskusji na temat tego jak powinniśmy jechać straciliśmy spokojnie z minutę lub dwie. Ostatecznie pojechaliśmy jak chciało Wahoo – na szczęście. 

Jednak zdarzyło się, że Wahoo nas oszukało. Na wiadukcie, niedługo po tym jak wyprzedziliśmy ekipę Kontrolerów. Patrząc na mapkę wyglądało to, jakbyśmy mieli przejechać pod wiaduktem na drugą stronę. Niestety było zupełnie inaczej i mieliśmy wiaduktem przejechać na drugą stronę i dopiero za nim skręcić w prawo. Ile na tym straciliśmy? Nie wiem, ale wystarczająco, żeby wyprzedziła nas grupa, którą my wyprzedziliśmy. I znowu musieliśmy gonić. Na szczęście stosunkowo szybko, dzięki wysiłkowi grupy, udało nam się to nadrobić. 

Spokojna głowa do Modlina

I tak sobie spokojnie jechaliśmy do Modlina. Po drodze udało nam się znowu spotkać kilka ekip jadących z kierunku zachodniego, w tym zaprzyjaźnione jak Nextie czy Grupetto Warszawa. Jednak które Grupetto to już zupełnie wiem, tyle ich było. 

I tak dojechaliśmy sobie do tego Modlina. Chłonąc piękną pogodę, podziwiając malownicze krajobrazy zaserwowane nam przez Michała Bodka i jego ekipę. Modlin to ogólnie piękne miejsce do jazdy na rowerze, o ile nie jest to szosa. Nawierzchnia godna najlepszych bruków Paris-Roubaix i na tych kocich łbach w niektórych miejscach na oponie 25 milimetrów potrafiło zdrowo wytrząść. Ale jakie piękne widoki tam były. No i bufet, w którym w końcu można było zjeść coś normalnego, a nie tylko żele, galaretki czy inne batony. No i cola była, co także było miłym odstępstwem od izotonika i elektrolitów w bidonach. 

Jednak takie rozprężenie nie mogło trwać wiecznie. W końcu trzeba było wskoczyć z powrotem na rower i ruszyć na dalszą trasę. Czas uciekał, a do mety jeszcze zostało trochę kilometrów. 

Ogólnie od twierdzy Modlin powoli zaczyna docierać do mnie ile kilometrów już pokonaliśmy i delikatnie sprawdzać czy założony plan wykonamy. Zaczęło do mnie także docierać, że od pewnego czasu pracujemy głównie w pięć osób, a zmiany są coraz mniej płynne. Zostało jakieś 90 kilometrów, mniej jak połowa dystansu i nasze rozmowy nieco przycichły zastąpione skupieniem się na pedałowaniu. 

Nowy Dwór Mazowiecki jak zawsze zachwyca mnie swoim mostem. Nie wiem, co w nim jest, ale zawsze uwielbiam jego niebieski kolor, a przejazd nim wywołuje miłą ekscytację. To takie moje guilty pleasure. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale to po prostu niczym lody jedzone w ciepły letni dzień.

Do Kampinosu droga prosta

Kiedy teraz patrzę na waty jakie generowałem na przestrzeni tego wyścigu dochodzę do wniosku, że treningi w AiTrainer swoje dały. Założyłem, że będę jechał stabilnie w okolicach 170 watów i faktycznie tak wyszło. Oczywiście, jakieś mniejsze czy większe hopki powodowały ich wzrost i wyjście poza ustalony zakres. 

Ogólnie droga od Modlina do Kampinosu to taka trochę pustka w mojej głowie. Nie potrafię sobie przypomnieć zbyt wielu szczegółów ani czegoś, co szczególnie wybiłoby się z monotonii pedałowania. Kiedy wychodzę na zmianę wyłączam głowę i jadę swoje. Kiedy schodzę ze zmiany skupiam się na rytmie grupy. 

Z zamyślenia i monotonii wyrywa mnie dojazd do Kampinosu. To wyjątkowe miejsce na mapie Mazowsza, ładny i świeży asfalt oraz ludzie machający nam podczas swoich przechadzek i przejażdżek. Miłym akcentem był ostatni akcent szutrowy, na którym wyłożył się Andrzej a ja byłem bliski bliższego przyjrzenia się temu odcinkowi, który z powodzeniem mógłby być rywalem włoskiego Strade Bianche. A przy okazji można byłoby go nazwać Strade Negro, ze względu na wszechobecną czerń nawierzchni. 

Wyjeżdżając z Szutrów jesteśmy na ostatniej prostej do mety. To tylko 37 ostatnich kilometrów.

Tutaj zaczynają się schody

Pokonaliśmy już blisko 165 kilometrów. Do mety zostało ostatnich 5, a do zakończenia całego wyścigu około 25. Jeszcze nigdy nie pokonałem takiego dystansu w jednym rzucie na rowerze. I mniej więcej na tym właśnie 165 kilometrze dało o sobie znać moje kolano. Już wcześniej, niemal po wyjechaniu z szutru jakieś 20 kilometrów wcześniej zaczęło o sobie dawać znać, ale je ignorowałem. Jednak coraz wyraźniejsze sygnały nie pozwalały mi o nim zapomnieć. Przestałem wychodzić na zmiany, a wręcz zacząłem walczyć o przeżycie i dojechanie do mety. 

Z resztą Konrad i Andrzej nie byli w lepszym stanie, sami ciągnęli się od dłuższego czasu za nami. Dlatego cieszę się, że pozostała czwórka podjęła decyzję o odcięciu nas i dojechaniu do linii mety samodzielnie – walcząc o najlepszy możliwy czas. Zagryzłem zęby i jechałem swoje. Kiedy tak patrzę na Stravę mogę bardzo wyraźnie zaznaczyć sobie, gdzie kolano przestało mnie wspierać. Widzę to po prostu na swoim wykresie mocy i po tempie segmentów. 

Kiedy zobaczyłem linię mety Tour de Warsaw narysowaną na asfalcie poczułem ulgę. Udało mi się przejechać i wytrwać to piekło bólu w kolanie. Koniec z potrzebą jazdy z możliwie najwyższą prędkością. Został relaks. I spokojne przejechanie ostatnich 20 kilometrów do mety. Patrząc po minach kolegów widziałem, że większość podziela moje zdanie.

Ostatecznie ten segment wyścigu, czyli pomiarowy, zamykam z czasem 5 godzin 1 minuta. Średnia moc na tym odcinku to 150 watów i 162 uderzenia serca na minutę.

Meta

Dojeżdżając na Forty Bema spotkaliśmy się z kolegami z zespołu Kontrolerzy, z którymi walczyliśmy by nie być tymi ostatnimi. Udało się, aczkolwiek do oficjalnych wyników była w niektórych z nas pewna wątpliwość. Najprzyjemniejszy moment jednak czekał na mnie tuż przed dojazdem do miasteczka wyścigu. Bo przy drodze czekała na mnie córka wraz z Asią. Był to w sumie pierwszy raz, kiedy widziała mnie na wyścigu. Oczywiście, była ze mną już wcześniej, ale jeszcze jako niemowlak i nie do końca rozumiała, o co w tym wszystkim chodzi. A kiedy obok asfaltu słyszy się “dajesz, Tato!” i widzisz cieszącego się szkraba wraz z partnerką życiową to od razu wstępują w Ciebie nowe siły. Nawet teraz, gdy kończę pisać ten tekst blisko 3 tygodnie od zakończenia Tour de Warsaw mam na ustach uśmiech przypominając sobie tą sytuację.

Kiedy dojechaliśmy na metę byliśmy jednym z ostatnich zespołów. Nie zmienia to faktu, że byliśmy niezwykle szczęśliwi po przejechaniu całej trasy bez większych przygód. Na miejscu czekał na nas grill, oranżada i piwo. Oraz mnóstwo kolarstwa. 

Od Asi dowiedziałem się, że nasza główna grupa, Kolarska Grupa Białołęcka przyjechała z mniej więcej 5 czasem, co ostatecznie się potwierdziło. Także chyba nieźle 🙂 

No i wielkie gratulacje dla Pawła, którego odcięliśmy niemal na początku wyścigu. Ukończył go samodzielnie, dojeżdżając na metę w ostatniej chwili przed zamknięciem całej imprezy. Szacun dla tego gościa!

Na zakończenie – o sprzęcie na Tour de Warsaw

Jeszcze na zakończenie słów parę o moim sprzęcie. Wyścig przejechałem na swoim Giant TCR, o którym mogliście przeczytać tutaj. Sprawdził się świetnie i muszę powiedzieć, że to naprawdę wygodny sprzęt nawet na cały dzień w siodle. 

Okulary to sprawdzone Oakley Radar EV ze standardowymi soczewkami. Moje prizmy umarły i nie mogłem zamówić ich na czas, dlatego pojechałem w klasycznej wersji przeciwsłonecznej. Na głowie miałem kask Lazer Strada Kineticore, o którym niedługo napiszę więcej – bo to nowość w ofercie tego producenta i dostałem go bezpośrednio od Shimano Polska po tym, jak w zderzeniu z płotem mój poczciwy Specialized S-Works Evade musiał pójść do kosza. 

Buty to Shimano RC-701, nieco już wysłużone, ale wciąż świetne. Powoli się rozglądam za czymś nowym, ale tylko dlatego, że po 4 latach wypadałoby już założyć coś nowego na nogi. Rękawiczki Aero z Decathlonu sprawdziły się świetnie i polecam je nawet na długie dystanse. Wyżywienie to także suplementy z Decathlona, który jest moim (i mojej grupy kolarskiej) partnerem. Galaretki Aptonia to sztos i polecałbym je nawet, gdybym nie dostawał ich za darmo. 

W podsiodłowce miałem standardowy zestaw naprawczy – multitool Crankbrothers, nabój co2 i dętkę, łyżki do opon. Nie musiałem niczego używać, ale w razie czego wystarczyłoby do szybkiej naprawy.

Czasówka Kolarskiej Grupy Białołęckiej

Jako Kolarska Grupa Białołęcka po raz pierwszy organizujemy charytatywne wydarzenie w formule indywidualnej jazdy na czas. Brzmi pięknie, prawda? I tak też będzie. Czym będzie Czasówka Kolarskiej […]